Miejsce 1: "Nowy Świat"

1 miejsce w konkursie na opowiadanie z ulubionego systemu bitewnego/rpg zorganizowanym przez WARBAND w styczniu 2021 roku. Poniższy utwór zostaje zaprezentowany w oryginalnej formie. Życzymy przyjemnego czytania :)

 

Nowy Świat

 

     Był późny jesienny wieczór, drzwi od karczmy otworzyły się, chlusnął przez nie zimny wiatr, który radośnie potargał płomienie świec, lamp oraz par pochodni. Wszyscy obecni, a było ich niewielu, zrócili głowy ku odzianemu w ciężki weełniany płaszcz wędrowcowi. Jego sylwetka była masywna a spod płaszcza wystawały elementy czernionej zbroji, co spowodowało, że paru  niżej urodzonych szybko odwróciło głowy. Z brzękiem stali zamknęły się drzwi. Postać stała nieruchomo chwile, poczym wybrała stolik, przy którym siedziało kilku starszych, ubranych w proste, stare kożuchy i wełniane czapy ludzi. Przy stole zapadła cisza, zaś w karczmie wróciły rozmowy, do których taktownie dołączył stukot kufli i bulgot piwa, którego kwaśny zapach zdobił całokształt miejsca podobnie jak dym cofający się co jakiś z paleniska w rogu karczmy. Jeden ze starców o orlim nosie i gęstej białęj brodzie, która wydawała się rozpierzchać we wszystkich kierunkach zmierzył wzrokiem wędrowca. Po chwili pozostali się zerwali, jaby krzesła były z rozpalonego metalu i szybkim krokiem wyszli z karczmy, w rytmie modlitw do swoich  bóstw.

 - Nie uciekłeś. Miło. – W głębokim, wibrującym tonie odezwała się postać. Jej głos odrazu rzucał się na uszy jako nie do końca ludzki. 

- A mnie się tak zdaje, że jakbyś miał mie krwi upuścić, takobyś już zaczynał. – Starzec zamrszył lekko brwi, a następnie luźno i wygodnie oparł się w swoim krześle. Sięgnął ze stołu fajke, dobił ziela i spojrzał ponownie na wędrowca. – Co chcesz pan wiedzieć? – tu sięgnął po patyk z żażącym się  sznurkiem
i odpalił fajkę, zaciągając się soczyście.

- Wszystko. – sucho odparł wędrowiec.  

Na te słowa starzec westchnął nieco, uśmiechnął się. - Czyli sprzed wojny. Długo tu posiedzimy... – tu wymownie rzucił spojrzeniem na solidną, acz wymęczoną dębową ladę, na której co jakiś czas szurnął kufel. Dłoń wędrowca sięgneła po płaszcz i z metalicznym zgrzytem pancerza rzuciła na stół błyszącą monetę. - Srebro? – ze zdziwieniem i rozczarowaniem rzekł starzec sięgając po monetę, która w jakiś dziwny sposób nie do końca zgadzała mu się z  rzeczonym opisem. – O Bogowie. Platyna. Oczy starca rozwarły się i szybkim ruchem schował monetę w korzuch, psiocząc pod nosem, że rzekł o monecie na głos.  – Co pamiętasz ostatnie? 

Wędrowiec wyprostował się lekko, w jego zółtych oczach widniałą pewna doza niepewności. - Wojnę. Mereshore, podwodny pałac... Ibsen Yam.... 

- Cicho! – szybko rzucił się w kierunku wędrowca starzec – Nie wypowiadaj  jego imienia głośno, to przynosi tylko nieszczęście.  – starzec pozostał chwilę  w napięciu, wstrzymując oddech jaby spodziewając się zemsty samych niebios. Odetchnął i usiadł. – O podwodnym pałacu nic mi nie wiadomo, zaś Mereshore..... Tia, o latarni dusz pewnie też nie słyszałeś. Ale od początku, pozwól, że wpierw pojdę po kufel...   

Oniegdaj świat był pełen magii, a człowiek miał prawo wstępu do lasu. Nie zanaczy to, że było idealnie, było inaczej, prościej. Bestie siedziały schowane, a królestwa stały otworem dla swoich poddanych. Jak zawsze i wtedy panował wyzysk, szelmostwo i nie jeden odzywał się do ciemności, licząc na odpowiedź. 

     Wojna zaczęła się od ignorancji. Prosty lud wołał o pomoc, gdy nastały ciężkie czasy. Królestwa były zwaśnione, każdy tylko czekał, kiedy sąsiad da mu pretekst do najazdu, wojny sprawiedliwej, dzięki której odebrał by urojone należne sobie dobra. Pod stołąmi wykuwano pakty, licząc, że ktoś ich kiedyś dotrzyma, a w najlepszym przypadku, jako pokonany, zostanie oszkalowany zdradą. W jeden rok ziemia przestała obradzać, wezwano magów zróżnych zakątków świata. Niektórym się poprostu udało, inni użyli mrocznych rytuałów, by  ziemia znów karmiła lud. Nie mniej ktoś musiał być winny.  

     Od zwykłych ludzi, aż po trybunały, każdy miał swojego wybranego z góry wroga  odpowiedzialnego za nieszczęście. Na dysputy możni nie szczędzili ani słow, ani grosza. Lojalność, słowo, orzeczenie, wszystko stało się towarem na sprzedaż, ci którzy widzieli widmo nadchodzącej klęski, zostali zagłuszeni przez rządny krwi tłum. W elfich lasach rodziła się zaraza, nieznana nikomu, przenikała do domostw najbardziej skrytych, najbardziej chronionych. Przychodziła wieczorami, gdy księżyc był schowany, jakby bała się jego spojrzenia. Wiła się między mgłami. Tych co dopadła, wrzucała w torpor. Ci którzy budzili się nad ranem, echem wyli z bezsilności. Ci którzy mieli już nie wstać, śpiewali w nieznanym języku, cicho acz chórem. Bliscy patrzyli jak ciałą obracały się w pył, śpiewając melodię,
która dziś znamy jako kołysanke elfów.

     Kręgi druidów uległy rozpadowi, czczenie Nerula, boga śmierci, powróciło do łask. Kręgi ów boga, uważały, że śmierć jest częścią świata, nie należy jej przyspieszać, ani też spowalniać, poprostu należy ją przyjąć. Wiara szerzyła się nie z przekonania, a z bezsilności.

Małe koterie rozpadły się na jeszcze mniejsze lokalne frakcje, każda czączą naturę inaczej, jedni hołdujący zebranemu zbożu, inni zbierający ciała po wsiach i miastach, by zabrać je do lasu, gdzie miały wrócić do ziemi.        

     Większe kościoły innych bóstw szybko połapały się w sytuacji i rozpoczęły krucjatę przeciwko czcicielom śmierci. Ich miecz sprawiedliwości ścinał jednak wszystkich równo. Pacyfikowano nie tylko lokalne kulty, ale całe wsie i miasta, oskarżając mieszkańców o konszachty z mrokiem. 

     W trakcie zawieruchy, możni nadstawiający ucha jak i monety dla tych krucjat, dowiedzieli się o kołysance elfów. Słowo do słowa i wiedział już każdy, nawet krasnoludy w swych górskich twierdzach. Bez druidów i w czasach głodu, ludność mogła do woli użytkować lasy . Możni dbali, by im należało się najwięcej, w końcu szła wojna, a wojna wymaga pieniędzy. Po paru latach zdewastowane lasy, zaniedbana ziemia i wymeczony chłopski ród poddały się. Uderzyły zwykłe choroby. Od dyzenteri, aż po cholerę. Kogo nie było stać na leczenie, musiał wstąpić w szeregi armi ochotniczej, gdzie nie było dużo lepiej, daleko im było, od dobrze opłacanych  najemników, czy też poszukiwaczy przygód, jak sami siebie czasami nazywali. W tych ciężkich czasach narodziła się nowa wiara, zrodzona z zazdrości.
Już od dawna rożne rody patrzyły na elfickie, słabnące krainy, jako coś godnego porządania. "To właśnie elfy zatruły ziemię, to one kradły dzieci z miast, by odprawiać mroczne rytuały, zabierając ich życie, a w  zamian zyskując swoje, to one podsycały wojne, to one nie dały schronienia biednym."  Na prędce wyrośli kaznodzieje nowej wiary. Kiedy pierwszy strzał z onegara spadł na Elfie miasto, nikt nie chciał w to wierzyć, tak oto, w tej prostej chwili, zaprzepaszczono setki lat ciężkiej dyplomacji i pokoju.             

     Bombardowano miasto nieustannie, aż stanęło w płomieniach. Nie  odpowiedział im ani jeden strzał, ani jedna trąba, ani jeden krzyk. Pierwsi którzy weszli do miasta nie mogli uwierzyć w jego bogactwo, w jego ruinę, i w to, że nie ma tu nikogo żywego. Pierwsze raporty wyglądały obiecująco, elfy zabite. Ot koniec. Kilka godzin później z płomieni, z cmentarzy, z szpitali i ulic, rozległ się cichy śpiew, to śpiewały elfy swoją kołysankę.

     Kilka dni później nadjeżdzający kurier nie znalazł ani armi, ani elfów, krwi ani ciał.  Znalazł za to martwą ciszę. Jego koń stanął dęba, zapienił z pyska i padł w konwulsjach powoli znikając w inny świat. Kuriera spalono na stosie dzień później, gdy zdał swój raport.  Zanim jednak ów kurier dotarł do pierwszych ludzkich bram, możni już dzielili skórę na niedźwiedziu, juz wołano zza stołu, kto wiecej zainwestował, komu się należy za co. Jazgotem rządań zabrzmiał nie jeden dwór. Do czasu kiedy na każdy z nich nie przybyło krasnoludzkie poselstwo, wycofując do karagów wszystkich swoich dyplomatów, możnych i kuupców. Jako  oficjalny powód podano strach przed zarazami panującymi wśród ludzi.

     Daleko za elfimi lasami, ostoją były ziemie niźołków. Ten radosny acz prosty ród cieszył się protekcją elfich sąsiadów, jak i łaskawym okiem krasnoludów z gór. Ich życie było proste, nie formowano wielkich grodów, czy też twierdz, armia składała się wyłącznie z ochotników, o których to szkolenie nie martwiono się zbytnio. Nawet polityka była tu spokojniejsza, gdzie cieżkie sprawy wolano omawiać na kolejnych spotkaniach, gdzie ważne decyzje  zapadały latami. Powiadają, że pewnej nocy na królewskich schodach polała się krew. Mglistej nocy. Cichej nocy i jakże cieplej, dusznej nocy nadszedł wędrowiec o długich białych włosach, prawie elfiej urodzie ale ciemnej karnacji. Prosił o audiencję w sprawie pilnej, ale szybko go odrzucono,  uznając, że może smiało poczekać tydzień czy dwa. Chwilę potem straż leżała martwa, zaś obok królewskiego łoża siedział ów wędrowiec. Przerażony monarcha chciał krzyczeć, acz nie mógł. 

Następnego dnia zwołano trybunał, mimo ponagleń, a nawet co nietypowe, gróźb, jak zazwyczaj nie stawiła się ponad połowa wymaganych osobistości. Monarcha siedział posępnie na swoim tronie opowiadając o wydarzeniach dnia poprzedniego, gdy tajemniczy wędrowiec, polecił mu zabrać kogo może i rozejść się po wszystkich królestwach świata. Snuł mu wizje, niewolnictwa w służbie innych ras, ale przetrwania.

Mijały tygodnie, po przestrachu pozostał już tylko niesmaczny żart przerzucany między strażnikami.

Po miesiącu, ktoś zauważył, że do stolicy nie docierają żadne wieści, ani kurierzy, ani karawany. O ile spóźnienia, nawet tygodniowe były standardem, o tyle jakichkolwiek wieści był niepokojący. Temat poddano debacie. Nim dobiegła ona końca, dusząca, ciepła i mokra  mgła, nosiąknięta nieludzką wonią pojawiłą się u bram miasta. Tej nocy za murami nie zapaliło się ani jedno światło. Nie mignąłani jeden płomień, ani też sylwetka. Wszczęto alarm, gdy z mgły wyłoniły się żywe trupy wszelkiej maści, poruszające się bezgłośnie, bez stękniecia czy sapnięcia, nie  przewracając choćby źdzbła trawy. Cisze przerwał olbrzymi głaz rzucony  niewiadomo skąd, wybijając bramę. Rzeź trwałą całą noc.

Nad radem pozostał tylko monarcha ze swoją gwardią w Sali tronowej, trupy nie czyniły żadnych postępow by zabić monarchę. Czekały. Spomiedzy tłumu wyłonił się ten sam wędrowiec z białymi włosami sięgającymi niemal pasa. Odziany był w czaną aksamitną koszulę przeplataną ciemną purpurą. Jej bufiaste rękawy kontrastowały z ciasnym krojem korpusu. Zdobienia ledwo widoczne wydawały się być inaczej ułożone za każdym razem, gdy się na nie spojrzało. Wyszedł przed rząd posłusznych mu koszmarów, delikatnie przytupując obcasem wysokich skórzanych butów. Puprpurowa szeroka szarfa zawiązana w pasie lekko zafalowała. Spojrzał na króla i rzekł „Jesteście ostatni. Ostatni  z tego miasta, ostatni z tego kraju, ostatni z swego rodzaju.” Widocznie smutny, a i rozgniewany spojrzal prosto w oczy ukoronowanej postaci „Mogliście żyć, mogliście uratować swój lud, woleliście debatować by w końcu jak zawsze, porzucić sedno sprawy. Przykro mi, ale tych błędów już nie skorygujecie”.

Stał i patrzył jak miecze zapadają się głęboko w niegdyś żywe ciała. Jak krew bryzga na kaminnej posadzce. Podszedł i podniósł koronę, westchnął i ponownie wkroczył w ciemność, spomiędzy, której bystrze obserwowały go oczy arcyliszy, vampirzych lordów i potężnych  nekromantów, którzy jakby nagle pojawili się na skraju dusznej mgły.

Nikt z nich nie odważył się odezwać, nikt z nich nie stanął mu na drodze.

     Krasnoludy szybko zwietrzyły co się dzieje, patrzyły z dalekich gór, jak gasną światła na nizinach. Sprowadzili do karagów swoich pobratyńców, wraz z nimi tony jedzenia, za które płacili zawrotne sumy, opróżniając skarbce z najcenniejszych klejnotów. Na tych pieniądzach w siłę wzrosła ludzka armia gotowa zająć ziemię elfów. Po wydarzeniach z pierwszym elfickim miastem zaczęto się zastanawiać, jak podejść do tematu zniknięcia części sił bez śladu, przybyło poselstwo elfów, błagające o pokój. Zostało przyjęte gromkim śmiechem, ot mistyczne ellfy, wyszły ze swoich okrytych magią lasów i klęczały przed ludzkim panem. Im więcej przybysze mówili, im więcej oferowali, tym więcej od nich chciano. Bez oporów wynegocjowano całkowite poddanie się elfów, otwarcie wszelkich bram, jedyne no co nie zgodziło się poselstwo to rozbrojenie, gdyż razem z ludzka armią zająć mieli święte lasy, domy i miasta. Elfy i ludzie, ramię w ramię mieli kroczyć by zwalczyć armię nieumarłych. "Wielu spośród elfich wojowników, dowódców jak i zwykłych obywateli padło ofiarą elfickiej kołysanki, nie mamy spójności
ani sił, by bronić całości swojej domeny." Tak brzmiała oficjalna treść poselstwa.

     Zwołano trybunał. Zwany dziś trybunałem szyderców, i biada jeśli twoje rodowe nazwisko jest jednym z wielu tam zasiadających, nie wymawiaj go, i schowaj je na zawsze, lub  spodziewaj się zemsty elfów jak i ludzi. 

Trybunał obradował trzy dni, po których odprawiono poselstwo, uznając całość za fortel, gyż zbyt łatwo spełniano rządania.

 W rzeczywistości jednak wieści o tragedii elfickiego  królestwa już dawno krążyły wsród nawet pospólstwa, a rada uznała to za moment, który należy przeczekać, aby wyniszczone królestwa  stanęły dla nich otworem. Pare dni później znowu pojawiły się elfy, młodzi, starzy, wojownicy odziani w najznamienitszy rynsztunek, jak i zwykle pospólstwo. Za niesamowite artefakty szukali schronienia, łóżka i strawy. Starsi elfów stawili się przed ludzkim trybunałem, z ciężkim sercem  wypowiedzieli słowa, dziś wykute na każdym łańcuchu elfickiego niewolnika :

 „Chrońcie swoją własność”.

     Wielka była rozpacz tego narodu, który zostawił tych, którzy śpiewalia wraz z nimi miasta na pastwę nadchodzącej ciemności. Bezcenne artefakty użyte jako płatność za ludzki chleb. Dwa tygodnie później, ludzka armia rozprawiała się z przybyszami, spisując, piętnując, zakówając w ciężkie kajdany.

     Radość ludu była nieprzebrana do dnia, gdy pewnego wieczora, trybunał wysłuchiwał jakie są wartości rzeczy odebranych uchodzcom, masywne drewniane drzwi zdobione w motywy herbowe królestw wchodzących w skład ów trybunału rozwarły się bezszelestnie, płomienie zafalowały, a na salę wdarł się zapach krwi. Wędrowiec o długich białych  włosach stanął na środku sali. Rozwydrzone twarze krzyczały o straż, lecz nikt nie nadchodził. Ignorancja zamieniła się w złość, szykanowano przybysza dopóki ten gestem nie uciszył Sali.  Kto stał usiadł. Kto spał obudził się, kto krzyczał, zamilkł. „Prosili o litość, a nie okazaliście jej. Tak i wam nie zostanie okazana. Im zabraliście oręż, dając go mi. ” Wędrowiec spojrzał oczami wyrażającymi wręcz rozpacz, pokręcił głową, „Uciekajcie jeśli musicie, niech wszyscy dzielą ten sam los”, odwrócił się i wyszedł, zostawiając salę w ciszy przez kolejnych kilka minut. Zdziwienie przerodziło się w panikę, ponownie wołano straże. 

     Tej samej nocy wiele sojuszy rozpadło się, możni pod osłoną dnia, czasem przebrani, a czasem wręcz ostentacyjnie, opuszczali miasto, zawsze zabierając ze sobą armię. Przez pare miesięcy dochodziły wieści o upadających twierdzach, wieści o tym, że nawet potwory z najgłębszych czeluści wyległy by służyć nowej armi. Ponoć niektóre królestwa same się poddały, licząc na łaskę. Okazano im ją. 

Ci którzy się poddali, mogli wstąpić w szeregi armii jako żywi, ci którzy walczyli, i tak do niej trafiali. 

     W akcie desperacji, wypuszczono starszych elfów, oddano broń w zamian za  lojalność. Tych paru, którzy pozstali w trybunale, sięgneli po wszystkie możliwe środki by ustanowić linię obrony. Wysłano nawet poselstwo do krasnoludzkich twierdz, zastając jedynie masywne drzwi do ich twierdz zamknięte.  Na prędce konstruowano armię golemów, potężnych maszyn wojennych, zbierano magów, szukano zaklęć, przekuto lemiesze na miecze, a każdy kto  był w stanie podnieść oręż, musiał pod przymusem stanąć w szeregu.  Świat zamarł.

     Rozeszły się też słuchy, od oszczędzonych miast, że ceną ich wolności nie raz było życie wielu obywateli, ale też armia nieumarłych oferowała spokój, trupy uprawiające pola, niezmordowanie rąbiące drewno. Prześmiewstwo życia, ale może też i sposób na nie, tym którzy się poddali nie brakowało jedzenia. Żadne monstrum nie szalało w obrębie ich domeny,  znany stał się też fakt, że wędrowiec zbiera korony pokonanych królów, a ich miejsce zajmują posłuszni mu lordowie ciemności, vampiry, ludzie, zjawy, liche.  

Kościoły zwołały wiernych, ogłoszono krucjatę przeciwko ciemności, do niej dołączyły wszystkie pozostałę ludzkie królestwa, księstwa, miasta państwa, cała nacja gnomów. Nawet ogry, cyklopy czy orcze plemiona, żyjące w dziczy zdały sobie sprawę, z nadchodzących wydarzeń. Giganci stali u bram miast, żądając poselstwa, orkowie wysłali swoich szamanów, koboldy padły na kolana przed wieśniakami.  Były to dziwne czasy, pełne napięć, nieufności, acz mimo wielu wypadków  zwiazanych z różnicą klultur, dążeń i zachowań, nikt nie wyłamał się z sojuszu.

     Armia ciemności rosła w siłę z każdym dniem, ale też ten dziwny sojusz. Poraz piewszy w kronikach, zanotowano taką współpracę. Walczono każdego dnia, a każdy poległy dodawał sił wrogowi. Krasnoludy milczały. Nadszedł dzień wielkiej bitwy. Niebiosa się zatrzęsły, zaś sama bitwa trwała ponad tydzień, armie ścierające się dzień w dzień, trupy obu stron tworzyły  wręcz jezioro ciał. Zaklęcia wtedy rzucone dalekie były od dobrej strony magii. Mimo tytanicznego wysiłku armia żywych została rozbita. Nie ścigano niedobitków, dając im czas uciec w bezpieczne mury. Zbierano za to ciała, a było ich sporo. Z murów można było usłyszeć słowa plugawych rytuałów, zaś zza murów rozpacz ludu, jak i krzyki w Sali trybunału. To możni! To dzicy! To Elfy! Wszycy winili innych za porażkę. Najstarszy mag wstał i trzasnął kosturem, spod którego buchnęły okruchy magii „Możemy jeszcze wygrać, acz cena jaką przyjdzie nam zapłacić będzie ład tego świata”. Wsród magów rozległy się szmery. Całą sala była skupiona na jego mocno wyschłej twarzy o stalowym spojrzeniu „Dajcie mi siedem dni,  przygotujcie armię złożoną tylko z elity tego kto pozostał, tych paru, którzy oddadzą życie za tysiące”. Z pomiędzy tłumu padły krzyki o zdradzie, herezji, wsród magów zapanował niepokój. Wtem rozległ się dźwięk dzwonu, wśród krzyków i rozpaczy, wybiła północ.

     Nad ranem przygotowano stu chętnych. Mógłbym wymienić ich z imiona, acz nie bedę cię zanudzać. Byli genasi, smoki, giganci, ogry, orki, trole, gobliny, ludzie, elfy, cała plejada innych ras. Przed nimi stanął najstarszy mag, jego karamzynowe szaty obszyte złotem  na krawędziach falowały lekko, wzory gwiazd i tajemniczych run rozpraszały światło. Za nim stało sześciu pozostałych, każda szata w tym samym wzorze, acz znacząco różniły się w kolorze.   Najstarszy przemówił „To co dziś zobaczycie, nie jest dla śmiertelnych oczu. Bogowie odmówili pomocy, są głusi na modły – tu spojrzał na oddział paladynów – tak więc pozostajemy my, tylko my. Od was oczekujemy, abyście kupili nam tylko trochę czasu, by dokończyć zaklęcie. Niech  ktokolwiek pozostałw niebiosach ma nas w opiece.”

Bramy rozwarły się, tłum patrzył prawie w ciszy jak wychodzą. I tu wielu mogło by przerwać historię, ale powiem ci co było dalej.

Siedmiu stanęło na najwyższej w okolicy górze, dziś zwaną Szpicą Płaczu. Ci którzy zgodzili się poświęcić swoje życie, stanęli niczym ściana na jedynym szlaku wiodącym ku górze.

     Gdy rozpoczęto rytuał, niebo zafalowało, z dnia zrobiłą się czerwona noc, jasność zstąpiła na ziemię, kraina pustoszała, umarły drzewa, wyschła ziemia, pomarły resztki zwierząt.  Cisza. W tem jakoby słońce pojawiło się na ziemi, chwila ciszy i siłą miotająca najwieksze głazy rozległa się z ogłuszającym i oślepiającym łoskotem wokół. Kto miał dusze, wyczół w niej ból, rozdarcie i pustkę. Kolejna eksplozja, i kolejna gdzieś na horyzoncie. Gdzieś daleko, było widać  jak w powietrze wzbija się chmura pyłu przebijając niebiosa. Powietrze paliło  skórę. Armia ciemności ruszyła w kierunku góry, lecz z głownego trzonu pozostały tylko niedobitki, spora część uciekła lub wycofała się.

 Świat nigdy więcej nie widział takiej siły. Gdy siemiu zeszło z góry, świat był inny. Usłany  kraterami, ich magia nie pozostawiła nawet ciał, pozostawiła jednak niedwracalne szramy w świecie. Uczczono ich jako bohaterów, na chwilę, gdyż widząć tą potęgę wielu chętnie zgłębiło by jej sekrety. Oferowano im niebywałe artefakty, niesamowite bogactwa, by oddali się w usługę tylko jednemu panu, grożono im, torturowano ich bliskich, skazano na śmierć. Radość ustąpiła, chciwości, ta ustąpiła miejsca strachowi. Tak oto siedmiu zebrało się po raz ostatni. Rzucili jeszcze jedno zaklęcie i zapomniał o nich świat. Nie, nie zniknęli. Od teraz każdy postrzegał ich inaczej, od teraz kto z nimi porozmawiał, chilę potem nie wiedział o czym była rozmowa. Skazali się na wieczną samotność.

Plakaty z sumami idącymi w tysiące platyn wisiały  na każdej bramie, w wielkim formacie, z opisami, z informacjami, że są to niebezpieczni zdrajcy. I tak oto minęło pare miesięcy. Poszukiwania spełzły na niczym.

      Zapytasz pewnie czemu armia ciemności nie zebrała się ponownie. Cóż, chodzą słuchy, iż Ibsen Yamas, znany ci wędrowiec, ten który zjednoczył tą armię, na tydzień przed zebraniem siedmiu, zniknął, rozpoczynając tym waśnie wśród swych dowódców, wstrzymując tym samym natarcie. Zaś po samym armageddonie, rozłam wzmocnił się jeszcze bardziej, jedni w swych  domenach traktowali żyjących jak bydło, inni, podobnie jak Ibsen, starali się  znaleźć balans tych dwóch przeciwstawnych sił. Jedyne co wstrzymywało wybuch otwartej wojny domowej, to świadomość, że kiedyś zwycięzcy otrzeźwieją, a wtedy zwróca się przeciw nim.

Gdy kiedyś z cienia wyjdzie skrytobójca, kupiec za bezcen odda ci artefakt, lub któreś księstwo ogłosiło niepodległość wiedz, że nie koniecznie ludzka moneta to opłaciła.

Powiadają, że wierni Yamasenowi lordowie wciąż go szukają, inni zaś spisali go na straty po katakliźmie wojny. Słuchy głoszą, że nocami pojawia się gdzieś z daleka obsewrwując nowy  świat, ponoć są i tacy, którzy twierdzą, że z nim rozmawiali i z jakiegoś powodu, było to na krótko, zanim wydarzenia w ich życiu nabrały dziwnego obrotu spraw. Jedni mówią, że to nowy bóg, bóg przeznaczenia. Dla prostego ludu to potwór, zaś dla wielu inaczej żyjących to heros, acz i zdrajca, ten który chciał pogodzić życie
i śmierć. 

Pomiędzy krainami pozostały potężne  pustkowia, jest na nich życie, ale czar siedmiu był tak potężny, iż rozdarł rzeczywistość. Powstały miejsca, gdzie wymiary przenikają się, pola dzikiej magii, gdzie nie ma żadnych zasad nią rządzących, mutowały bestie, innych zamieniało w kamień, jedni nagle znikali by pojawić się lata drogi stąd, słowem dzika magia zawsze byłą loterią. Znaleźli się też ci, którzy nauczyli czerpać siłę z tych potężnych źródeł, nastałą nowa era, nowy ład świata.

     Mija trzydzieści lat odkąd widziano ostatniego hobbita. O elfickim  przymierzu mało kto pamięta, wielu dzis zakutych w kajdany służy jako niewolnicy, ale świat tu się nie kończy. Cześć stworów wróciła do bycia bestiami, część chętnie przyjęłą cywilizację, znam wioskę gdzie przyjezdnymi karmiono cyklopa, ten w zamian zabijał nieumarłych krążących w głębi lasu. W  pewnym mieście kapitanem straży jest urskan z dalekiej północy. Pewne plemię orków, zakochane w wojnie, zbiera sporo monety, za czyszczenie szlaku z maruderów, fakt, czasem i kupiec na tym szlaku zniknie, ale kto może z pewnością powiedzieć, co się z nim stało. Ot synergia. Nie ma już wielu bezpicznych szlaków, każdy upchany jest porzuconmi zbrojnymi, bezpańskimi nieumarłymi, nieopłaconymi najemnikami, których chętnie sie wyzbyto. Powróciły pradawne wierzenia w dziwne bóstwa, gdyż sam głowny panteon zamilkł. Ten kto czerpał z nigo moc słabł, tu nie kończy sie historia, o nie.

     Otwarły się wrota karagów. O ile spodziewano się od krasnoludów twardych warunków w handlu, o tyle zdziwiono się, gdy zamiast kupców wyszły zeń armie, które bez wiekszych oporów spacyfikowały przyległe królestwa. Siłą, monetą, bądź obietnicami. Była to siła, której mało kto się przeciwstawił. Doszło do rozłamu, niektóre miasta ogłosiły się jako polis, niezależne miasto państwo, nie chcąc zgodnie z wolą króla oddać się pod krasnoludzki młot. Wielu stanęło zbrojnie przeciw krasnoludom, polegli. Innych uratował dystans od karagów,  krasnoludów nie było, aż tak wielu, i też spieszno im nie było, by okupować całe połacie wszystkich krain.

Po wstępnej okupacji, rozpoczęła się era handlu. Zaprzestano wojny, a krasnoludy przystąpiły do eksploatacji zajetych krain. Żelazną pięścią wymuszały posłuszeństwo, acz oddanie im swojej wolności miało swoje pozytywy, krasnoludy ścinały wszelkie plugawstwo jednakowo, dotyczyło to też niestety odmieńców, którzy wczęśniej ramię w ramię staneli naprzeciw najstraszniejszej armii jaką widział świat, utrzymywały szlaki  handlowe, odbudowywały mury i zabezpieczały szlaki handlowe, ich prawo, choć surowe, było bardzo skuteczne.

Z czasem z ich wojowników porobili się kupcy, nadzorcy, możni. Na ich życzenie każdy elf musiał posiadać glejt, czyją jest własnością. 

Nadeszłą też era pogromu magii. Gdy do władców karagów dotarło jakie siły zostały użyte na powierzchni, zatrzęśli się w swych kamiennych tronach, widząc, że nawet tysiąc tonowe wrota ich twierdz zostaną obrucone w proch. W panice wznowione poszukiwania siedmiu. Ogłoszono polowania na wszelkich parających się magią. Szkoły magii poddane zostały wnikliwej kontroli, jak i okupacji, każdy z talentem magicznym szybko znikał. Znikali też znachorzy, zaklinacze, szamani. Od tego dnia, każdy parający się magią, musiał mieć glejt, z jakiej jest szkoły, kto go szkolił, opis zdolności, i pozwolenie na posługiwanie się magią. Zadbano o to, by było ono na tyle kosztowne, aby większość nie mogła sobie na takowe pozwolić. Zakwitły podziemne kręgi, niezależnie czy ich specjalnością była magia, skrytobójstwo czy też zwykłe fałszerstwo. 

Utworzono Templarów, opłacanych niby przez królestwa w porozumieniu, a jednak krasnoludzką monetą. Wśród ludzi wyszukano tych  którzy nienawidzili magii, uzbrojono ich, nadano moc wykonawczą by szukali „nielegalnych” magów i rozprawiali się z nimi. Zbierano też artefakty, gdyż po wojnie nie ciężko było, aby w chłopskiej stodole, znajdował się miecz o  niewyobrażalnej mocy.

Każdy kto dobrowonie zwrócił takie cudo templarom, dostawał kompensację, można też było słabe magiczne przedmioty oclić, otrzymując glejt świadczący o własności.

Kto ukrywał, lub glejtu nie posiadał szybko dyndał przy szlaku z stosownym znakiem wypalonym na piersi. To co na początku było tylko zbieraniną nienawiści powoli nabierało kształtu.  Pojawili się pierwsi, którzy nauczyli się wchłaniać lub anulować magię, stając się tym samym pogromcami magów. To prawdziwi templarzy. Często zaś w wioskach spotkasz lokalnego osiłka, machającego glejtem, iż jest adeptem. Bez zdolności poczynania jak i rozumowania.

W bogatych  miastach, tam gdzie krasnoludy są cichymi władcami, stoją templarzy  poszukujący magi u tych co przekraczją bramy "ich" miasta, zaś ciężka i niebezpieczna robota przewalania stodół spadłą na ot takich właśnie adeptów. 

Strzeż się, gdy Tamplarskie oko legnie na tobie. Dzień i noc będą cię ścigać, by rychle osądzić, a ich ręka sięga daleko. 

     Tak oto świat zawirował. Bestią jest człowiek, a bestia człowiekiem. 

     Karczma była pusta, nie było żywego ducha, postać w zbroji zasłuchana w opowieść nie spostrzegła, jak oto powoli wszyscy, łacznie z właścicielem opuścili przybytek. Jak z beczki nadal kapało piwo, a niedaleko stygła świeżo ugotowana kasza. Starzec podniósł się, jego oblicze zmieniało się, znikła broda ustępująć gładkiemu licu, zaschła twarz nabrała młodzieńczych  rysów, karnacja pociemniała,
zaś białe włosy z łopotem rozpostarły się za jego plecami.  

–  A kim dla ciebie jestem? – tu uśmiechnął się lekko i dopił neleżne mu piwo  – I tak oto znasz historię daleko odbiegającą od tego co opowiada prosty lud.  Jak to dobro wygrało nad złem, jak dobroć krasnoludów odbuduje świat, a elfia niewola to wynik ich plugawych czarów, jak magia to źródło spaczające czyste ludzkie dusze. Strzeż się, jesteś z innych czasów, w tym świecie  lojalność to przeżytek, wiele układów zawarto pod stołem, skrytobójcy i  donosieciele nie głodują, głupek z glejtem oskarżający o czary posyła niewinnych na śmierć. Elfy nadal śpiewają przedwieczną pieśń, a lud nieświadom nadchodzącej ich zemsty, nadal pastwi się nad nimi. Odmieńcy służą dobru, zło uśmiecha się z pięknych twarzy. To tu normalnośc to  pojęcie względne. Gdzie żywi i martwi żyją czasem razem, a czasem nie żyją  wcale. Gdzie anomalie dzikiej magii usłały świat sprowadzając horror i rozpacz, lub porzedziwny dobrobyt. Patrzę na twoja białą łuskowatą skóre, żółte smocze oczy i zastanawiam się, jaka jest twoja histtoria. – tu  westchnął i rozejrzał się po karczmie – Pora już iść. Może jeszcze spotkamy się kiedyś. Kto wie. 

Tak oto wyszedł z karczmy spokojnym krokiem, a gdy wychodził, ludzie  zaczeli gwarnie się schodzić, jakoby go nie zauważając.

     Kadarak, biały pół smok, dziesiętnik nie istniejącej już armii oparł się na  stole, wyciągnął starą mapę i rzucił ja w ogień.  - Kurwa. – zarzucił przekleństwem i wstał.     

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl